Miłość i Metki

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Podobno sens życiu kobiety nadają dwie rzeczy: "Labels and Love". Tak przynajmniej twierdzi Carrie Bradshaw. To prawda, że nic tak nie poprawia humoru każdej kobiecie, jak modny ciuszek, w którym może przeparadować główną ulicą miasta. Jeśli jeszcze do tego u boku ma się faceta, który patrzy zakochanym wzrokiem... To jest to już właściwie przedsionek Nieba!

Piszę "przedsionek", bo bramy Niebios zamykają się gwałtownie, z głuchym łomotem i trzaskiem, wraz z pojawieniem się owocu miłości - czyli dziecka. Dla każdej "faszjonistki" oznacza to tylko jedno: ratuj ciuchy kto może!! Sukienki Sonii Rykiel, Marca Jacobsa czy Ralpha Laurena trzeba pochować głęboko na dnie szafy. Przy ulewającym, śliniącym się i wymiotującym berbeciu trzeba zapomnieć o nonszalanckich ciuchach Vivienne Westwood czy Yoshi Yamamoto. W tej ekstremalnej sytuacji sprawdzają się jeszcze jedynie "krasiato-pysiate" wzory Pucci czy Missoni, albo bajeczne kreacje Matthew Williamsona...
Okazuje się, że trzeba uważać na "Love", jak się kocha "Labels" ;)

Dla czterech dziewczyn z miasta zwanego "Wielkim Jabłkiem" moda to (poza seksem oczywiście) temat numer 1. Choć nie od razu można się zorientować. W pierwszych sezonach serialu ich stroje budziły pewien dysonans: Carrie paradująca po Manhattanie w rybaczkach, futrze i chustce na głowie, Charlotte jako żywe wcielenie bezy, Samantha jakby zatrzymana w latach 80., Miranda wyglądająca jak zakompleksiony chłopaczek w workowatych ogrodniczkach i wielkich, puchowych kurtkach... Powiedzmy to sobie szczerze: dziś ogląda się ich kreacje z pewnym zgrzytem zębów.

Z czasem jednak - wraz z rosnącą popularnością serialu - dziewczyny nabrały sznytu i zaczęły się nosić nadzwyczaj gustownie. Od nazwisk projektantów i cen strojów, wykorzystanych na planie można dostać lekkiego zawrotu głowy.

Na szczęście jednak jest jeszcze stary dobry... seks, o którym można gadać bez końca i na milion sposobów - przez przynajmniej sześć sezonów. O rozmiarach męskich przyrodzeń, technikach i pozycjach łóżkowych, o rozterkach: co zrobić z rozbuchanym libido, gdy akurat nie ma przy boku "drugiej połówki" - Panie przedyskutowały chyba przy każdym kawiarnianym i restauracyjnym stoliku w mieście.

Z czasem też stało się jasne, że z tym seksem to nie do końca tak wesoło, bo gdzieś po drodze pojawia się jednak apetyt na "Love" i przytrafia się nawet dziecko (patrz: Miranda, a potem Charlotte). I że w gruncie rzeczy: nowoczesne, wyzwolone kobiety z Wielkiego Jabłka marzą o tym, o czym marzy większość przedstawicielek tej samej płci - nawet nie tak zasobnych, nie mających tak bajecznych kreacji i nie mieszkających w jednej z największych metropolii świata. O miłości li i jedynie.

Serial, który zrewolucjonizował postrzeganie kobiet i dał im prawo głośnego wyrażania swych opinii w dyskusji na temat czerpania przyjemności z seksu - okazał się staroświecką bajką o poszukiwaniach księcia z bajki.

Najdobitniej świadczy o tym wersja kinowa, w której planowanie ślubu w sukni a la wielka beza i z ptakiem na głowie to temat numer jeden. Ucieczka do Meksyku i wyrzucenie komórki do morza, gdy ukochany zawiedzie - też nie na wiele się zdaje. Do tego kolejna para szpilek od Manolo i mdła muzyczka w tle - i już można się porzygać. Po licznych mniej lub bardziej absurdalnych perypetiach następuje równie absurdalny happy-end, który podsumować można krótko: do diabła z "Labels" gdy chodzi o "Love"!

Nie widziałam jeszcze drugiej części, ale już się boję. Bo z tego co czytam u innych filmasterowiczów - kolejny ideał sięgnął bruku...

Zwiastun:

Nie powiedziałbym że ideał sięgnął bruku. Po prostu sredni serial po ekranizacji okazał się jeszcze średniejszym filmem.

Zamiast oglądać dwójkę przeczytaj po prostu moją recenzję: Seks w Abu Zabi. Podobno znacznie lepsza zabawa.

Czytałam :)

Dodaj komentarz